Autor: Jakub Wiech
Los projektu Nord Stream 2 wciąż stoi pod znakiem zapytania, a połączenie to staje się powoli papierkiem lakmusowym do oceny relacji amerykańsko-niemieckich.
Jak w kalejdoskopie
Jeszcze nie tak dawno, bo pod koniec stycznia 2021 r., projekt Nord Stream 2 znajdował się w stanie, który można było opisać jako agonalny. Układanie rur tego gazociągu stało w miejscu od ponad roku, nie licząc krótkiego, kilkukilometrowego odcinka ułożonego na wodach niemieckich. Nad projektem wisiała groźba amerykańskich sankcji. To właśnie z tej przyczyny z przedsięwzięcia wycofał się główny ubezpieczyciel, spółka Zurich Insurance Group (ZIG). Wcześniej taką samą decyzję podjęło konsorcjum ubezpieczycieli DNV GL. Nord Stream 2 porzuciła też pierwsza niemiecka spółka – firma Bilfinger.
19 stycznia 2021 r., czyli w ostatnim pełnym dniu urzędowania prezydenta Donalda Trumpa i jego administracji, USA zdecydowały się nałożyć sankcje. Objęły nimi barkę Fortuna oraz jej właściciela, spółkę KWT-RUS. Nałożone restrykcje pochodziły z ustawy Countering America’s Adversaries Through Sanctions Act (CAATSA), co oznaczało, że są raczej strzałem ostrzegawczym, ale jednak strzałem.
Rosjanie – na których spoczywał ciężar budowy gazociągu – jednak nie odpuszczali. Po wycofaniu się ZIG media obiegła informacja, że w Rosji założono spółkę, która zaledwie w ciągu dwóch dni uzyskała zezwolenie banku federalnego na prowadzenie działalności ubezpieczeniowej. To właśnie ten podmiot był typowany jako ewentualny następca ZIG. Rosjanie starali się też zminimalizować ryzyko związane z nałożeniem sankcji na barkę Fortuna. Statek ten kilkakrotnie zmieniał właściciela, przechodząc z jednego mikroprzedsiębiorstwa do drugiego. Obecny właściciel barki, czyli obłożona sankcjami firma KWT-RUS, to również mikroprzedsiębiorstwo, zatrudniające zaledwie jedną osobę.
Swoją pomoc oferowali także Niemcy. Władze landu Meklemburgia-Pomorze Przednie zapowiedziały utworzenie fundacji „proklimatycznej”, która uchroniłaby projekt Nord Stream 2 przed sankcjami. Fundatorem miałaby być spółka Nord Stream 2 AG należąca do Gazpromu, mogąca wyłożyć na ten cel aż 20 mln euro. Sztuczka z fundacją opierała się na założeniu, że Stany Zjednoczone nie nałożą kar na podmiot będący własnością rządu niemieckiego kraju związkowego. Takie zagranie ze strony Meklemburgii-Pomorza Przedniego wstrząsnęło niemieckimi aktywistami środowiskowymi. Urządzili oni szerokie protesty przeciwko takim działaniom landu.
Oliwy do ognia w kwestii Nord Stream 2 dolała sprawa Aleksieja Nawalnego. Ten rosyjski opozycjonista, który w 2020 r. ledwo uszedł z życiem z próby zabójstwa dokonanej za pomocą środka z grupy Nowiczok (stosowanego przez rosyjskie służby), został zatrzymany i postawiony przed sądem, gdy tylko wrócił do Rosji po pobycie w niemieckiej klinice. Reżim Władimira Putina brutalnie dławił też protesty, jakie wybuchały w największych rosyjskich miastach po powrocie Nawalnego do kraju. Wydarzenia te wywołały ostrą reakcję polityków i mediów na całym świecie, która zogniskowała się na budowanym gazociągu Nord Stream 2. Do porzucenia projektu wezwał Parlament Europejski. Z kolei redakcja francuskiej gazety „Le Monde” zaapelowała wprost do kanclerz Angeli Merkel o zatrzymanie budowy gazociągu.
Amerykańska propozycja
Szczytowe napięcie w sprawie Nord Stream 2 utrzymywało się aż do początku lutego. Wtedy też niemiecka gazeta „Handelsblatt” poinformowała, że nowa amerykańska administracja zasygnalizowała gotowość na zniesienie sankcji na Nord Stream 2 pod warunkiem, że Niemcy wdrożą „pakiet rozwiązań” będących odpowiedzią na zastrzeżenia USA co do bezpieczeństwa Europy.
„Handelsblatt” to tytuł, który zawsze dysponował dość dobrymi źródłami dotyczącymi relacji amerykańsko-niemieckich. To właśnie ta gazeta donosiła m.in. o ostrzeżeniach rozsyłanych przez ambasadora USA w Berlinie Richarda Grenella, przestrzegającego niemieckie firmy zaangażowane w Nord Stream 2 przed sankcjami. Można zatem przypuszczać, że i te informacje są prawdziwe. Potwierdzenie ich stanowią doniesienia z otoczenia prezydenta Bidena jeszcze przed jego zaprzysiężeniem, które wskazywały, że USA pod przywództwem demokraty będą skłonne znieść kary, jeśli Europa sama zawiesi realizację Nord Stream 2. Teraz jednak warunkiem nie było zawieszenie budowy, ale bliżej niesprecyzowany „pakiet rozwiązań”.
Według informacji niemieckich mediów taki sygnał ze strony USA spowodował „oddech ulgi w Berlinie”. Jednakże nie trwał on zbyt długo, gdyż już 4 lutego rzecznik amerykańskiego Departamentu Stanu stwierdził, że Waszyngton „monitoruje sytuację wokół Nord Stream 2”, i w razie uznania, że budowa gazociągu ruszyła (według rosyjskich komunikatów miało to nastąpić jeszcze w styczniu, choć informacje te nie zostały potwierdzone), to Ameryka „podejmie decyzję w sprawie sankcji”.
Flagi przed siedzibą rosyjskiego koncernu Gazprom, Moskwa, Rosja, 21 stycznia 2020 r. Zgodnie z planami Gazpromu gazociąg Nord Stream 2 z Rosji do Niemiec miał zostać ukończony na początku 2021 r., pomimo sankcji nałożonych przez USA na firmy układające rury pod gazociąg.
Polityczna broń
Od decyzji USA w tym zakresie zależeć będzie geopolityczna przyszłość regionu Europy Środkowej. Nord Stream 2 to projekt, który tę rzeczywistość kształtuje w sposób nad wyraz głęboki i długofalowy. Jest bowiem projektem politycznym – wbrew powtarzanej przez niemieckie i rosyjskie władze mantrze o jego biznesowym charakterze.
Dowodem na pozaekonomiczny sens budowy podbałtyckich gazociągów jest przede wszystkim to, że obecnie istniejącą lądową infrastrukturę przesyłową wykorzystuje się maksymalnie w 70 proc. Nie ma zatem racjonalnej potrzeby inwestować potężnych środków w nowe rury – które w dodatku trzeba kłaść na dnie morza – gdy obecnie używane gazociągi dają możliwość zwiększenia przesyłu. Polityczność Nord Stream 1 i 2 jest jednak widoczna i bez analiz technicznych. Wystarczy spojrzeć na mapę, by dostrzec, jaką korzyść odnosi rosyjska oraz niemiecka polityka dzięki budowie tych połączeń. Chodzi mianowicie o ominięcie niewygodnych dla Kremla tradycyjnych krajów tranzytowych (przede wszystkim Ukrainy, będącej z Rosją w stanie faktycznej wojny) i przemianę RFN w centralny europejski hub gazowy.
W tym momencie należy podkreślić, że Niemcy dopięły z Rosjanami deal na Nord Stream 2 pomimo wywołanej przez Rosję wojny na wschodzie Ukrainy, anszlusu Krymu, zestrzelenia samolotu MH17, próby otrucia Skripala czy incydentu w pobliżu Cieśniny Kerczeńskiej. O ślepocie Berlina na te wydarzenia wspomnieli dobitnie ambasadorowie USA w swym liście do niemieckich władz.
Polityczną stronę projektu pokazuje też raport opublikowany przez bank inwestycyjny Sberbank CIB. W dokumencie można przeczytać, że kluczowe projekty gazowe, którymi Gazprom chce opleść Europę (Nord Stream 2 i Turkish Stream) zwrócą się dopiero na przestrzeni kilkudziesięciu lat, co przeczy tym samym logice biznesowej. Oznacza to, że Rosja, angażując się w ten projekt, szuka innego rodzaju zysków. Chodzi oczywiście o korzyści polityczne, polegające m.in. na możliwości wywierania wpływu gospodarczego na kraje uzależniające się od dostaw błękitnego paliwa realizowanych przez Niemcy.
Co więcej, uruchomienie gazociągu Nord Stream 2 sprawi, że Rosja, która już teraz jest największym dostawcą gazu do Unii Europejskiej, jeszcze bardziej umocni swoją dominację na tym polu, umożliwiając tworzenie lub kontynuowanie lokalnych monopoli. Stoi to w sprzeczności z postulatami polityki energetycznej UE, zakładającymi m.in. dywersyfikację dostaw surowców energetycznych.
Były kanclerz Niemiec i prezes zarządu Rosneft Gerhard Schroeder (z lewej), ówczesny premier Rosji Dmitrij Miedwiediew (w środku) i prezes zarządu Gazpromu Viktor Zubkov (z prawej) podczas ceremonii inauguracji Władimira Putin jako prezydenta Rosji, Kreml, Moskwa, Rosja, 7 maja 2018 r.
Rosja jest znana z politycznego wykorzystywania swych surowców energetycznych. Gazprom, rosyjska spółka państwowa zajmująca się wydobyciem i sprzedażą gazu (a także realizacją takich przedsięwzięć jak Nord Stream 2), w toku postępowania antymonopolowego – prowadzonego od 2012 r. przez Komisję Europejską – de facto sama przyznała, że na obszarze Europy Środkowo-Wschodniej dopuszczała się nieuczciwych praktyk. Wśród oficjalnych zarzutów postawionych przez KE względem rosyjskiej spółki znaleźć można m.in. uzyskiwanie nieuzasadnionego wpływu na infrastrukturę (np. interkonektory, które pozwalały rządzić przesyłem między krajami), dzielenie rynków, niesprawiedliwe warunki cenowe dla poszczególnych państw członkowskich.
Zwłaszcza ten ostatni punkt warto omówić szerzej – jak udało się ustalić, Gazprom nieuczciwie różnicował ceny dla swoich odbiorców, posługując się najprawdopodobniej kryterium politycznym. Widać to choćby na przykładzie Węgier i Polski. Budapeszt – sprzeciwiając się unijnym sankcjom na Rosję związanym z zajęciem Krymu – kupuje gaz ze Wschodu po warunkach znacznie lepszych niż Warszawa, choć stoi to w sprzeczności z tak podstawowymi uwarunkowaniami ekonomicznymi jak odległość od złóż (Polska leży bliżej) czy wolumen zakupów gazu (Polska kupuje go znacznie więcej niż Węgry).
Argument o polityczności Gazpromu i jego projektów popierają też przykłady dziwnych problemów z przesyłem gazu m.in. do Polski. Ostatni taki przypadek miał miejsce w 2017 r., kiedy to doszło do wstrzymania przesyłu błękitnego paliwa Gazociągiem Jamalskim. Co ciekawe, sytuacja ta miała miejsce zaraz po pierwszej dostawie amerykańskiego LNG do Polski, połączonej z zapowiedziami władz w Warszawie dotyczącymi dalszej dywersyfikacji palety dostawców gazu (oznaczającej zmniejszenie nawet do zera wolumenów surowca kupowanego od Rosji) oraz tuż przed wizytą prezydenta USA Donalda Trumpa (ważnego przeciwnika NS2). Jak twierdziły wtedy źródła zbliżone do PGNiG, polskie spółki energetyczne odczytały te trudności jako jednoznaczny „sygnał polityczny”.
Wcześniej problemy z dostawami rosyjskiego gazu pojawiły się w 2016 r., na tydzień przed szczytem NATO w Warszawie i zaraz po pierwszych transportach LNG z Kataru i Norwegii do gazoportu w Świnoujściu. Wtedy też przesył błękitnego paliwa spadł nawet o 20 proc. poniżej zamówionego przez PGNiG wolumenu. Pełnomocnik rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej, Piotr Naimski, poinformował, że „to kolejny raz, kiedy bez uprzedzenia i podania przyczyny rosyjski dostawca nie zrealizował przewidywanych dostaw. Powtarzające się tego rodzaju zdarzenia mogą mieć wpływ na stabilność systemu i bezpieczeństwo dostaw dla odbiorców”. Z kolei we wrześniu 2014 r. dostawy gazu do Polski spadły o 45 proc. Gazprom próbował ograniczyć rewersowe dostawy surowca, które docierały z kierunku zachodniego na Ukrainę.
Berlin również ma do uzyskania w tym projekcie swoje polityczne korzyści. Niemcy chcą zbudować własną pozycję gospodarczą i polityczną dzięki sile rosyjskich surowców. Centralne położenie RFN na europejskiej mapie predestynuje ten kraj do roli centralnego hubu dystrybucyjnego. Pozycja ta jest wzmocniona dzięki dobrze rozwiniętej niemieckiej infrastrukturze przesyłowej, czyli przede wszystkim sprawnym interkonektorom. To wszystko sprawia, że Niemcy są wstanie zaprzęgnąć rosyjski gaz do budowy własnej pozycji politycznej i gospodarczej – surowiec ten trafia do nich bowiem bez żadnych pośredników i w ogromnych ilościach. W dodatku dobre relacje z Rosją sprawiają, że Berlin płaci za błękitne paliwo bardzo atrakcyjną cenę (niższą niż m.in. Polska, która jest przecież geograficznie bliższa Rosji). RFN trzyma zatem rękę na kurkach z gazem, ma wpływ na jego ceny, może na nim zarabiać.
Ofiarą w tej politycznej grze jest przede wszystkim Europa Środkowa i Wschodnia, zwłaszcza zaś Ukraina. Przez jej terytorium przepływają wciąż dziesiątki miliardów metrów sześciennych rosyjskiego gazu. O tym, jak dotkliwy może być zator na tym odcinku, Europa przekonała się w r. 2009, kiedy to doszło do konfliktu gazowego między Ukrainą i Rosją, co zatrzymało przesył błękitnego paliwa na Stary Kontynent. Rola państwa tranzytowego i powiązana z nią kontrola nad dostawami surowca do innych państw daje więc Kijowowi realną gwarancję bezpieczeństwa i dodatkową kartę atutową w rozgrywkach z Kremlem, uwrażliwiając jednocześnie europejskie kraje na los Ukrainy. Teraz jednak – biorąc pod uwagę sytuację w Donbasie i na Krymie oraz rozmaite drogi rozwoju sytuacji wokół Nord Stream 2 – trudno przewidzieć, jak potoczą się losy Ukrainy, gdy karta ta zniknie ze stołu.
Gazowy pat
Sytuacja wokół Nord Stream 2 jest zatem na razie patowa. Z jednej strony w projekt godzą amerykańskie sankcje – te już nałożone oraz te potencjalnie możliwe. Ich istnienie nie pozwala z dużą dozą pewności założyć, że projekt zostanie ukończony. Z drugiej strony Stany Zjednoczone sygnalizują, że są gotowe do rozmów w sprawie ewentualnego zniesienia restrykcji. Nie wiadomo jednak, czy Niemcy będą gotowe zapłacić za dokończenie Nord Stream 2 taką cenę, o jaką chodzi Amerykanom. A może to być np. gwarancja ograniczenia dostaw za pośrednictwem tego rurociągu, która zabezpieczy tranzyt gazu przez Ukrainę. Choć sytuacja wokół bałtyckiego gazociągu jest bardzo dynamiczna, to jednak warto zauważyć, że od objęcia władzy w USA przez demokratów pewnym trendem jest przesuwanie akcentu sankcji z kierunku rosyjskiego (dotychczas amerykańskie restrykcje na Nord Stream 2 były narzędziem karania Moskwy) na kierunek niemiecki (instrumenty te stają się coraz bardziej istotnym narzędziem wpływu na Berlin – wpływu, który nie jest jedynie funkcją polityki względem Kremla). Polska powinna szczególnie uważnie obserwować tę subtelną zmianę, gdyż od jej wydźwięku zależeć może poprawna ocena relacji amerykańsko-niemieckich.
Przyszłość gazociągu Nord Stream 2 trudno w tym momencie przewidywać. Odpowiedzialni za jego budowę Rosjanie często podkreślają, że do ukończenia brakuje zaledwie 150 km, więc los projektu jest w zasadzie przesądzony – ale historia tego przedsięwzięcia pokazała, że w jego kwestii niczego nie można być pewnym.