Polska twórczość, która zachwyca światowe wystawy, została przez malarkę Maję Borowicz nazwana realizmem emocjonalnym, czyli nową formą surrealizmu. Za tym pojęciem kryje się ogromny talent, wielka pokora i praca artystki, z którą rozmawiała Izabela Wojtyczka – redaktor naczelna The Warsaw Institute Review.
Izabela Wojtyczka: Spotkałyśmy się w otoczeniu pięknych dzieł Pani autorstwa, które mnie osobiście zachwyciły, bowiem niosą w sobie głębsze przesłanie i „coś więcej”. Proszę na początek powiedzieć, jaki styl w sztuce Pani reprezentuje i co może kryć się za słowami „coś więcej”?
Maja Borowicz: Zaczynając od rzeczy podstawowych – to, czym się zajmuję, określa się jako surrealizm. Niektórzy nazywają to neosurrealizmem, natomiast mi osobiście nie do końca odpowiadają te określenia. Surrealizm jest bardzo szerokim pojęciem. Chcąc je zawęzić, możemy mówić o realiźmie magicznym, który jest bajkowy, przypominający marzenia senne, jednak to nie odpowiada temu, czym się zajmuję w mojej twórczości. Ponieważ nie ma aktualnie lepszego określenia nurtu, którym można ją określić, ja sama określam to jako realizm emocjonalny. Głównie, to co maluję, to związek rzeczywistości i emocji, które przeżywamy, dlatego określenie „realizm emocjonalny” pasuje według mnie najlepiej. Choć to określenie nie znajduje się obecnie w słowniku, mam nadzieję, że niebawem się w nim znajdzie.
Możemy więc powiedzieć, że jest Pani polskim pionierem nowego nurtu w sztuce – realizmu emocjonalnego?
Być może tak, jednak ja po prostu działam w takim kierunku, by znaleźć dla siebie miejsce, którego do tej pory nie było. Historia pokaże, czy ten nurt się przyjmie szerzej, czy może jest to charakterystyczne tylko dla mojego malarstwa. Myślę jednak, że wielu artystów maluje to, co jest związane z ich emocjami, ale nie do końca wiedzą, jak to nazwać. Czas zweryfikuje, czy to określenie się przyjmie.
Wcześniej już Pani zdradziła, że główną techniką, jaką maluje Pani swoje obrazy, jest malarstwo olejne. Czy są też inne techniki jakimi się Pani posługuje?
Malarstwo olejne jest najbardziej klasycznym rodzajem malarstwa używanym przez artystów w historii. Tą techniką są namalowane najbardziej znane obrazy na świecie. Muszę przyznać, że ja rysuję i maluję od dziecka. Malowałam czym tylko można było: farbami akrylowymi, aerografem, tuszami, rysowałam ołówkami, pastelami – w zasadzie wszystkim tym, co tylko wpadło mi w ręce. Natomiast teraz jest to przede wszystkim malarstwo olejne. Nigdy np. nie próbowałam rzeźby, ponieważ do tego należy mieć zupełnie inny sposób myślenia, a ponadto, rzeźba jest po prostu pracą wymagającą więcej siły fizycznej.

Wspomniała Pani o swoim dzieciństwie. No właśnie – chciałam zapytać, jak rozwija się taki talent, kiedy człowiek odkrywa, że został stworzony właśnie do malarstwa?
Nie bardzo wiem, kiedy człowiek odkrywa, że został stworzony do malarstwa, ale już jak byłam dzieckiem, po prostu nic innego nie wychodziło mi tak dobrze jak rysowanie i malowanie. Nie potrafiłam odnaleźć się wśród rówieśników, a w malarstwie zawsze znajdowałam swój azyl. Pamiętam np. zabawy w piaskownicy i to, że mi najbardziej podobało się budowanie miast i torów przeszkód do zabaw „resorakami” dla innych dzieci. I gdy dla nich zaczynała się zabawa wśród tego co wybudowałam, to dla mnie się ona kończyła. W okresie podstawówki i liceum często wychowawcy i nauczyciele zwracali się do mnie, jeśli potrzebne były np. dekoracje na akademie, gazetki szkolne, rysunki w kronice itp. W okresie szkoły podstawowej wygrywałam prawie wszystkie konkursy plastyczne, a po lekcjach chodziłam na zajęcia z rysunku. To jednak okazało się niewystarczające. Gdy wybierałam szkołę średnią i podeszłam do egzaminów do liceum plastycznego, nie przyjęto mnie ze względu na słaby wynik egzaminu z historii sztuki. Historia sztuki okazała się decydującym czynnikiem. Ja natomiast, jako dziecko, zdecydowanie bardziej wolałam poświęcać uwagę malowaniu i praktyce, niż nauce dat, miejsc i nazwisk, zwłaszcza, że wtedy już rozwijałam malarstwo olejne, co ówcześnie dla większości moich rówieśników było trudne do osiągnięcia.
Jeśli nie liceum plastyczne, co było dalej?
Po tym zdarzeniu postanowiłam już więcej w życiu nie malować i ukończyłam liceum ogólnokształcące. Później, wybierając kierunek studiów, ciężko mi było zdecydować się na coś niezwiązanego choć trochę ze sztuką. Niestety, znów historia się powtórzyła i mimo doskonałej kreski i rysunku, nie dostałam się na architekturę, więc na ASP już nawet nie próbowałam. Niepowodzenia na egzaminach utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie jestem wystarczająco dobra na uczelnie artystyczne. Ostatecznie ukończyłam architekturę krajobrazu w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, gdzie na zajęciach zajmowałam się głównie koncepcjami projektów i robieniem wizualizacji. Można powiedzieć – tych rzeczy „ładnych”, żeby projekt zachwycał oryginalnością, mapy były czytelne, a wizualizacje były po prostu pięknymi obrazami. Natomiast kończąc SGGW nie wiedziałam, że jako uczelnia nieartystyczna, eliminuje mnie to z możliwości uczestniczenia w krajowych konkursach plastycznych.
Pewien przełom nastąpił wówczas, gdy na ostatnim roku studiów poznałam profesora malarstwa, absolwenta ASP. Po obejrzeniu moich prac zauważył, że to, co naprawdę lubię robić, to rysowanie, malowanie i tworzenie. Zaproponował więc, byśmy stworzyli i obronili pracę magisterską na architekturze krajobrazu z obrazów, które ja namaluję. Jego postawa zmieniła we mnie bardzo dużo – pokazał mi, że mogę wrócić do malarstwa. Tworząc tę pracę magisterską, musiałam zastanowić się co tak naprawdę mnie interesuje. Co maluję, po co i w jakim nurcie. Wówczas historia sztuki, która była dla mnie odwiecznym problemem, stała się interesująca. Przy tej pracy dyplomowej, namalowałam cykl obrazów w nurcie fantastycznym, które obroniłam jako pracę magisterską. Dzięki temu zorganizowałam pierwszą obronę pracy magisterskiej na SGGW w formie wystawy, podobnej do wystaw dyplomowych na ASP. Nawet dziekan wydziału architektury krajobrazu, która przyszła na wernisaż, była pod wielkim wrażeniem.
Muszę przyznać, że wtedy, po siedmiu latach studiowania architektury krajobrazu, zrozumiałam, że nigdy nie będę wykonywać tego zawodu.
Dlaczego?
Nałożyły się na to dwie rzeczy. Po pierwsze, realizując pracę dyplomową, zrozumiałam, że najlepiej wychodzi mi tworzenie i malowanie, a zupełnie nie interesują mnie zagadnienia związane z roślinami, uprawianiem, nawożeniem, pielęgnacją czy budowaniem dróg.
A po drugie, nigdy nie byłam okazem zdrowia. Kłopoty, które miałam od dzieciństwa, związane z niezdiagnozowaną przewlekłą chorobą, sprawiły, iż kończąc studia w 2007 r., byłam w tak złym stanie zdrowia, że nie miałam siły nawet stać przy sztaludze, nie mówiąc już o pracy przy roślinach, wymaganych od architekta krajobrazu. Wtedy, po ukończeniu studiów, moje życie zamknęło się w czterech ścianach domu. Szukając pomysłu na siebie postanowiłam nauczyć się obsługiwać programy komputerowe i rysować na tablecie graficznym. Nauka obsługi rysika była strasznym doświadczeniem – rysowało się tak fatalnie, że doprowadzało mnie to do łez. Ale najważniejszy był fakt, że mogłam pracować w domu, niemalże leżąc w łóżku. I rysowałam. Długi czas pracowałam w agencjach reklamowych, a po godzinach robiłam swoje projekty i pomysły – wszystko szło do przysłowiowej „szuflady”.
Czy ktoś wtedy wiedział, że nadal Pani rysuje?
Do 2013 r. nikomu tych prac nie pokazywałam. Byłam przeświadczona, że nie nadaję się na artystę, ponieważ nigdy nie udało mi się dostać na uczelnię artystyczną. Ale kiedyś, pracując nad projektami reklamowymi pewnej galerii, zaproponowano mi, żebym pokazała swoje prace. Były na tyle dobre i intrygujące, iż pokazano je na jej otwarciu. Tam właśnie po raz pierwszy zetknęłam się z innymi artystami polskiego nurtu surralistycznego i odkryłam, że są osoby, które malują podobnie do mnie. Te kontakty zainicjowały kolejny krok – zgłoszenie obrazów na konkurs artystyczny do Tajwanu. W tym międzynarodowym konkursie nikt nie pytał o mój dyplom uczelni artystycznej, którego przecież nie miałam. Liczyły się tylko umiejętności i pomysł. Okazało się, że obraz, który wymyśliłam kilka lat wcześniej i dokończyłam po latach przerwy, dostał się do finału. A potem wygrał całą wystawę.
Czy to był ten impuls, który sprawił, że uwierzyła Pani w swoje możliwości?
Jeszcze nie do końca. Taką mam naturę, że nad wszystkim długo się zastanawiam. To nie było olśnienie, nie potrafiłam wszystkiego rzucić i zostać artystą. Nagrodą w tym konkursie była wystawa w centrum stolicy Tajwanu – Taipei. Miałam niecały rok na przygotowanie około dziesięciu obrazów. Pracowałam wówczas jako zwykły grafik, w agencji reklamowej. Więc mając normalną pracę, po nocach, z ogromnym wysiłkiem pracowałam nad obrazami. Wydawało mi się, że ta wygrana to jednorazowy przypadek, a ludziom nie spodobają się moje pomysły, jednak okazało się, że wszystkie dziesięć obrazów urzekło organizatorów i miłośników sztuki na Tajwanie.
Wtedy coś znów we mnie drgnęło, zaczęłam się nad tym zastanawiać. Pomyślałam, że muszę zmienić swoje życie. Dalsze łączenie etatowej pracy z twórczością straciło dla mnie sens. Z kolejnymi wygranymi konkursami coraz silniej odczuwałam, że niezajmowanie się obrazami jest stratą czasu i energii. W ten sposób powoli dojrzewało we mnie przeświadczenie, że jestem artystą.

Dziś jest już Pani „pełnoetatową” artystką. Co chce Pani przekazać odbiorcy przez swoje obrazy?
Jeszcze w trakcie pisania pracy magisterskiej poświęciłam jeden rozdział temu zagadnieniu. W kulturze mamy ogólne skojarzenia, symbole, które występują na różnych poziomach. Są takie skojarzenia, które działają ogólnoświatowo, również takie, które działają tylko w Polsce, lub takie, które są zrozumiałe dla ludzi z jakiegoś określonego regionu lub wręcz charakterystyczne i zrozumiałe tylko dla artystysty i jego odbiorców. Przykładowo „ptak” to wolność, a „biały ptak” (biały gołąb) to pokój. Ja opracowuję swój własny kod, swoje symbole, które, wydaje mi się, są rozumiane przez ludzi podświadomie.
Przykład: bardzo wiele razy w życiu czułam, że się rozpadam, że sytuacja mnie przerasta. Oddawałam to w obrazach, w których potem ludzie odnajdywali swoje indywidualne, podobne odczucia. Wiele razy zetknęłam się z komentarzami, że dla kogoś mój obraz idealnie oddaje uczucie rozpadu, jakie przeżywa dana osoba. Moja twórczość w pewnych elementach jest bardzo dosłowna, ale w innych pozostaje w sferze symboli. Dotyka emocji, które przeżywamy realnie, ale opowiada o tym w sposób symboliczny. Dlatego właśnie nazywam to realizmem emocjonalnym.
Jak dokładnie należy rozumieć to, co Pani tworzy? Czy to symbole obrazujące wyłącznie zdarzenia trudne emocjonalnie?
Zawsze oddaję w obrazach to, co przeżyłam i emocje, jakich doświadczyłam. Ale przecież każdy z nas doświadcza emocji i uczuć. Dotyka to każdego człowieka. Moje malarstwo to mój sposób na opowiedzenie i wypowiedzenie tego, co przeżywam. Niezwykłe jest to, gdy odbiorcy moich obrazów, odnajdują w nich też swój sposób na opowiedzenie tego, co przeżywają. Często trudno jest odnaleźć słowa, opowiedzieć o uczuciach i emocjach, tak, by być zrozumianym. Moje obrazy dają na to przestrzeń, formę. Nieporównywalnie trudno jest opowiedzieć o emocjach przykrych i smutnych, które często pojawiają się na moich obrazach. Ale uważni odbiorcy odczytują na nich często inne, nie tak oczywiste, ukryte, a moim zdaniem piękne uczucia, jak miłość, oddanie, czułość, nadzieja, tęsknota, odpowiedzialność, empatia itp. I ja uważam, że właśnie to odnajdywanie swoich uczuć na moich obrazach jest niezwykle. W końcu, z życia zapamiętamy tylko te zdarzenia, które wywołają w nas emocje.
Czy jest jakaś jedna szczególna dla Pani emocja?
Jedna z pozytywnych emocji, która często pojawia się w moim malarstwie, to nadzieja. Chcę, aby ludzie czuli, że jest o co walczyć, o co się starać. Mam cykl takich obrazów, na których wyrażałam nadzieję i odpowiedzialność. Na tych obrazach, zestawiona jest kamienna twarz, dłoń oraz zwierzę w postapokaliptycznej przestrzeni. Zwierzę zwykle chroni się w dłoni przed otaczającą rzeczywistością. Tą symboliką, dosyć prostą, próbuję przekazać, że ogromną pozytywną wartością jest branie odpowiedzialności za ochronę słabszych i zależnych od nas istot. Jest też w tym pewna nadzieja, że niezależnie od niszczącej siły natury ludzkiej, przyroda sobie poradzi. Ale nie chciałabym zostawiać tego przypadkowi. Wierzę, że wszystko jest w naszych rękach i bierzemy za to odpowiedzialność.

A czy podczas tworzenia, kieruje się Pani jakąś „misją”?
To trudne pytanie, ponieważ moja osobista potrzeba malowania jest ogromna i w zasadzie stanowi mój cały świat, trudno bym nie szukała w tym celu, sensu. Ale to nie tak, że czuje w sobie jakąś „misję” i szukam na siłę sposobu jej realizacji. Skoro całe moje życie to malowanie, to umieszczam w nim tylko rzeczy, które uważam za najważniejsze, najbardziej wartościowe i najpiękniejsze. Według mnie są to rzeczy, które stanowią dodatnią wartość do naszej ludzkiej natury, np..: odpowiedzialność, empatia, nadzieja, wsparcie, miłość, przyjaźń.
Muszę przyznać, choć być może wywoła to kontrowersję, że jestem bardzo krytycznie nastawiona do sztuki. Nie tylko swojej, ale też innych. Oczywiście, mam wiele szacunku do twórców, ale zauważam, że często, a może nawet większość obrazów zawiera bardzo schematyczne treści. Osobiście nie lubię sztuki wyprodukowanej pod dyktando. Kojarzy mi się to z robieniem obrazków na zadany temat na lekcji plastyki w szkole podstawowej. Od twórcy wymagam czegoś więcej. Własnych przemyśleń i refleksji, które niejednokrotnie nabywa się wraz z doświadczeniem. Trudno jest mi wskazać grupę artystów, która tworzy wysoką sztukę, raczej są to pojedyncze, wyróżniające się osoby. Uważam, że gdy wychodzi się poza ramy myślenia, wówczas tworzy się prawdziwą sztukę, ponieważ wtedy jest się naprawdę wolnym. Gdy robię wystawy, kolekcjonerzy niejednokrotnie wkładają dużo wysiłku w to, by zdobyć dany obraz, bo on do nich przemawia, czują jego wartość. I tak powinno to wyglądać. Sztuka powinna być tak dobra, że ludzie nie zapominają obrazu i nie zapominają uczuć, jakie on wywoła.
Podróżuje Pani ze swoimi obrazami po świecie. Czy zauważa pani różnice kulturowe w odczuwanych emocjach przez ludzi z różnych jego zakątków?
Na wystawach za granicą widzę różnorodność reakcji na moją twórczość. Przypadkowe osoby oraz artyści, którzy do mnie podchodzą, bardzo „przeżywają” moje obrazy. Muszę przyznać, że w Polsce nie widziałam tak silnych reakcji jak za granicą, gdzie ludzie dawali do zrozumienia, jak wielki szok wywołują w nich namalowane przeze mnie obrazy. Domyślam się, że to właśnie pewna różnica kulturowa. Polacy po prostu nie pokazują tak otwarcie swoich emocji, co oczywiście nie oznacza, że Polacy ich nie przeżywają. Przeżywają, tylko bardziej dyskretnie. To jest charakterystyczne.
Ponadto, widoczny jest trend malowania tego, co aktualnie jest na topie, np. w tematy polityczne. Obecnie powstaje mnóstwo prac odnoszących się do mniejszości płciowych lub związanych z wirusem. Według mnie to myślenie szablonowe, którego jak wspomniałam, nie lubię. Dlatego być może odbiorcy mojej sztuki na całym świecie często doświadczają szoku, bo widzą w nich zupełnie inne rzeczy, widzą, że można zupełnie inaczej spojrzeć na świat.
Niemniej jednak, w przypadku moich obrazów, ludzie z różnych krajów, z którymi miałam okazję się zetknąć reagowali podobnie – szokiem, czasem płaczem, wzruszeniem. Zawsze podobnie odnajdywali namalowane przeze mnie uczucia. Co nasuwa mi myśl, że gdzieś ponad podziałami, ludzie są bardzo podobni do siebie. Niezależnie od kontynentu czy narodowości, są ludzie wrażliwi, kochający, troszczący się innych i walczących o lepsze jutro. To rodzi nadzieję i zawsze napawa mnie optymizmem.

Czy można wyróżnić jakieś konkretne różnice kulturowe?
Myślę, że tak. Nie byłam jeszcze wszędzie, ale mam już pewne spostrzeżenia. Na przykład dużo miłośników sztuki ze Stanów Zjednoczonych przyzwyczajonych jest do prac łatwych w odbiorze, kolorowych, przyjemnych i lekkich tematów. Zaś na dalekim wschodzie, gdzie naród ma podobne doświadczenia wojenne do Polski, ludzie bardziej rozumieją moje prace, szukają w nich mniej oczywistych, namalowanych znaczeń. Z kolei w państwach Arabskich warto zwrócić uwagę na kulturę, w której nierzadko zdarza się brak możliwości pokazywania na obrazach nagich postaci lub w ogóle postaci ludzkich. Domyślam się, że takich różnic jest jeszcze więcej, związanych np. z symboliką konkretnych elementów, kolorów i postaci.
Czy zagraniczni odbiorcy kojarzą Panią z polską kulturą?
Dobre pytanie. Czasem mam wrażenie, że odbiorcy zagranicą widzą polską kulturę tylko poprzez pryzmat mojej twórczości. Jest to szczególnie pozytywne, jeśli mój obraz wygra jakąś międzynarodową wystawę. Wraz z innymi aktywnymi polskimi artystami nieustannie pracujemy nad tym, aby polska kultura była dobrze oceniana za granicą. I tak już dzisiaj wiele udało się zmienić, jeśli chodzi o postrzeganie wartości polskiej sztuki, tym samym państwa polskiego. Nie da się jednak ukryć, że jest jeszcze bardzo wiele do zrobienia i wsparcie ze strony instytucji państwowych wiele by pomogło. W polskich realiach organizowanie wystaw zagranicznych jest bardzo kosztowne. Tego wciąż brakuje. Myślę, że największy wpływ na zmianę percepcji naszego kraju ma właśnie to, że takie osoby jak ja jeżdżą na światowe wystawy, spotykają się z ludźmi i opowiadają o tym kim są, co tworzą, gdzie mieszkają, jak żyją. Na międzynarodowych wystawach można spotkać ludzi z bardzo różnych środowisk, począwszy od wycieczek szkolnych, na spotkaniach biznesowych i politycznych kończąc. Wtedy pojawiają się najróżniejsze pytania, niekoniecznie o sztuce, czasem o tzw. zwykłych rzeczach, jak wygląda kraj, jacy są ludzie, jak studiować w Polsce, jak wygląda polska jesień lub Boże Narodzenie. Czasem tematy schodzą na tematy historyczne i odnajduje się wspólne wątki. Innym razem są próby nauczania języka polskiego lub pokazanie charakterystycznych tradycji. Gdy jestem za granicą na wystawie, zawsze jest dużo dodatkowych spotykań i okazji do wymiany doświadczeń.
Co według Pani należy zrobić, aby pomóc polskim artystom organizować wernisaże w ambasadach, konkursy międzynarodowe?
Kiedyś, podeszłam do tego tematu w ten sposób, że nie mając żadnych kontaktów, rozsyłałam maile do polskich ambasad w świecie. Ta próba kontaktu artysty z urzędnikiem wpada jednak często w pustą przestrzeń. Są stowarzyszenia, do których mogą przynależeć artyści i liczyć na to, że ktoś im taki kontakt zapewni, jednak z mojego doświadczenia wiem, że najlepiej jest coś organizować bezpośrednio. Na pewno pomocne byłyby kontakty z ambasadami. My, artyści, jesteśmy bardzo chętni, aby pokazywać swoje obrazy i dzieła poza granicami Polski. Przestrzeń ambasady na wystawę mogłaby być jednym ze sposobów dotarcia za granicę z naszymi obrazami. Wystawy polskiego malarstwa, na wysokim poziomie mogłyby uświetniać różne okolicznościowe wydarzenia ambasady, podnosząc ich prestiż, począwszy od wydarzeń kulturalnych, a na biznesowych czy politycznych kończąc.
Ponadto, ambasada może posiadać też cenne dla artystów znajomości i kontakty. Niejednokrotnie osobiście zetknęłam się z trudnościami w dotarciu do międzynarodowych konkursów czy wystaw w danym kraju. Nieznajomość miejsca i języka wyklucza możliwość złożenia dokumentów i zgłoszenia się na konkurs, wystawę czy festiwal. Być może ja, lub inny polski artysta, mógłby zachwycić jury danego kraju i wygrać jakiś międzynarodowy konkurs? To trochę jak w sporcie – w środowisku sztuki zostaje zapamiętane z jakiego kraju był artysta oraz jego nazwisko. Miło by było dzielić takie wydarzenia ze wszystkimi Polakami. Pomoc ze strony ambasady w orientowaniu się i udzielaniu informacji na temat międzynarodowych wystaw i konkursów w danym kraju, do którego mogliby przystępować polscy artyści, byłaby bardzo cenna.
Z własnego doświadczenia widzę również, że zaangażowanie ambasady, nawet w wydawałoby się proste zadania, jak np. pomoc w transporcie obrazów, w tłumaczeniach, logistyce, udzielenie adresu do korespondencji, zapewnienie biletów, przewodnika, pokazanie miasta, oraz w załatwieniu całej masy podobnych spraw przy okazji organizowania wystawy – to ogromna pomoc dla artysty. Szczególnie w sytuacji, gdy artysta przywozi obrazy na wystawy w obce miejsca, niejednokrotnie dlatego, że je wygrał.
Wydaje mi się też, że podobną rolę mogłaby odegrać tu Polonia. Sama doświadczyłam dużo dobrego ze strony Polskiego Konsulatu Honorowego i Polonii w Miami (USA). Mam również dobre doświadczenia z Polonią z Australii. Jednak wsparcie finansowe, które umożliwiałoby nam oddolne działanie – nam, mam na myśli artystom oraz osobom mieszkającym w danym kraju, Polonii czy pracownikom ambasady – organizowanie wystaw, spotkań, rezydencji, wykładów czy nawet warsztatów, według mnie wniosłoby najwięcej w propagowaniu polskiej sztuki i kultury w innych krajach.

Dzięki temu, że pokazuje Pani swoje obrazy za granicą, są one coraz bardziej znane na świecie. Czy przeszło Pani przez myśl, że stanie się Pani kiedyś sławną Polką?
Staram się o tym nie myśleć, bo by mnie to przerosło. Tak samo jak w przypadku mojego pierwszego konkursu – gdybym traktowała go jako wielkie wyzwanie, ze świadomością, że odmieni moje życie, to nawet bym w nim nie wystartowała. Bycie sławnym, tak dla sławy, bez wartości, jest bez znaczenia, to puste słowo. Ale jeśli sława związana będzie z konkretnymi wartościami, które uda się przekazać i sprawi, że ludzie staną się lepsi – to taka sława jest warta wysiłku.
Uważam, że bycie artystą to przede wszystkim codzienna praca. To uczy pokory i cierpliwości. Dlatego nie wybiegam myślami zbyt daleko w przyszłość, nie traktuje moją pracę jako coś wyjątkowego. Ciągle staram się po prostu namalować najlepsze możliwe obrazy. To ludzie, moi odbiorcy, ocenią moja pracę i nadadzą jej ostateczną wartość.